Jarosław Stanisławski

W jakich latach się to działo?

Koniec lat 60. Tu się wprowadziłem w 1971 r. [do domu jednorodzinnego na Winogradach]. Żeby zwalić tam ścianę, to musiałem naturalnie mieć zgodę, ale miałem na tyle poparcia wśród kolegów, że dostałem zgodę. To była spółdzielnia „Radiowiec”, na Łazarzu. Mieszkania mieli ludzie z prasy, radia i telewizji, jeden plastyk Zbigniew Kaja, no i jeden fotografik.

Co pan robił w pracowni? Traktował pan ją także jak atelier, w którym przyjmuje się ludzi zainteresowanych zrobieniem sobie zdjęcia?

Nie, nie, w życiu, tego w ogóle nam nie było wolno! Nawet do tego stopnia, że każde zdjęcie musiało być własnoręcznie wykonane, tzn. musiałem się oświadczyć, że „wykonałem osobiście” i „nie jestem płatnikiem podatku dochodowego”, czy jakaś taka podobna formuła to była. Robiliśmy to przez Pracownię Sztuk Plastycznych albo przez Warszawę – honorarium było wpłacane na konto ZPAF. [Pracownia Sztuk Plastycznych była instytucją pośredniczącą w zamówieniach i odbiorze prac zleconych; należność zakłady zamawiające regulowały przez PSP lub ZPAF.] A głównie pracowałem dla takich większych firm, robiąc katalogi, trochę [druków] reklamowych…

A dla jakich firm?

Np. Jarocińska Fabryka Obrabiarek i JAFO – Jarocińska Fabryka Obrabiarek do Drewna, fabryka tokarek w Pleszewie, w Poznaniu – kina (robiło się metrowe powiększenia, takie fotosy, gdy film wchodził na ekrany); trzy razy do roku [pracowałem] na targach; dla Zarządu Leśnictwa na Gajowej też robiłem masę zdjęć do ulotek, katalogów. Poligrafia nie była wtedy na tyle rozwinięta, żeby drukować w ciągu jednego dnia i wpuszczać – albo nie było papieru, albo nie było farby, albo nie było komu tego zrobić. To gdy robiłem zdjęcia, to nie jednej maszyny czy urządzenia, ale jeździłem po całej Polsce i fotografowałem wszystkie np. obrabiarki, jakie były. Taki gruby katalog powstał, ale to takie były…

… fuchy?

Tak zwane, czyli z tego się żyło.

Kalendarze też pan robił? Przecież fotografował pan pejzaż, dobry temat.

Nie, kalendarzy nie robiłem. Pejzaże to były zdjęcia wystawowe. W Wydawnictwie Poznańskim miałem takie dwa wydawnictwa, to się nazywało „Poznań wczoraj i dziś”. W tym były stare zdjęcia, które miałem, a do tego [dołączyłem] nowe zdjęcia, zrobione przeze mnie w tych samych miejscach. Np. narożnik Zwierzynieckiej i Roosevelta – tam po wojnie była knajpa, a potem powstał hotel Merkury. Albo zrobiłem [też] zdjęcia w miejscach ruin, sfotografowanych przez innych autorów – na zlecenie, dla Wydawnictwa.

A jak wyglądało życie towarzyskie Towarzystwa Fotograficznego?

Co ja mogę o tym powiedzieć – wówczas młody chłopak… To wszystko byli dla mnie panowie z brodą, którą ja dzisiaj też noszę. Np. pan Obrąpalski z Fortunatą Obrąpalską, przemili ludzie i bardzo dużo im właśnie zawdzięczam, a zwłaszcza pani Fortunacie, która tak mnie jakby trochę pod swoje skrzydła wzięła. Starała się po prostu powiedzieć, co należy zrobić, żeby było lepiej i ja się jej radziłem. M. in. za namową państwa Obrąpalskich przedstawiłem prace Radzie Artystycznej Związku Polskich Artystów Fotografików, w którym znalazłem się już w 1951 r. Wtedy byłem jednym z najmłodszych fotografików w kraju. Bo potem – ale to do sprawdzenia – Nasierowska chyba był najmłodsza. Nie wiem nawet, czy nie była młodsza ode mnie, kiedy wstępowała do Związku, no, ale ona miała zaplecze swoich rodziców, którzy warsztat mieli opanowany do perfekcji i łatwiej na pewno jej się startowało. Tu nie chcę powiedzieć, że ona miała z górki, a ja pod górkę, tylko, że mnie wyprzedziła, ale wcześniej ja byłem najmłodszy. W związku z tym to życie towarzyskie – nie, żeby było na dystans, ale [polegało na tym, że] pomagali mi.

Do kiedy to trwało?

Nie za długo, bo do czasu, kiedy stałem się już członkiem Związku. Bo [wtedy] już poczułem, że chyba jestem dobry. Jeszcze sam Bułhak na tej pierwszej wystawie, gdzie pokazano „Zlodowaciały brzeg”, stanął przy tej mojej tablicy (to było w Muzeum Narodowym tu, w Poznaniu [1947 r.]), a ja podsłuchując zza pleców – tam byli jeszcze Strumiński, Obrąpalscy, słyszę, że mówią: „A, to taki młody autor”, na co Bułhak powiada: „No, jak się tak rozwija, to może co z niego będzie”. Potem się okazało, że za 3 lata było, bo mnie przyjęli do Związku.

Miał pan dużo styczności z Cyprianem?

Bardzo dużo. Może nie na [zasadach] takich koleżeńskich, żebym ja przychodził do niego a on do mnie, na kawkę, ale muszę powiedzieć, że byłem trzy kadencje prezesem Związku Polskich Artystów Fotografików, kadencja [trwała] 5 lat. Tylko, że pierwszą, jak rozpocząłem, to wiem, w którym roku, a potem to już nie (tam była przerwa, bo ktoś tam wskoczył). Jestem bałaganiarz do entej potęgi.