Jarosław Stanisławski

To o tej pierwszej kadencji niech pan opowie.

W 1965 r. prezesem był prof. Stefan Poradowski, ale – jak to profesor – miał dużo zajęć, więc wybrali mnie na jego zastępcę. Współpracowaliśmy bardzo ściśle, ja go odwiedzałem, ustalaliśmy, jak to te sprawy ciągnąć. W 1967 r. prof. Poradowski zmarł. Ja przejąłem to prezesostwo, bo powiedziano, że jak już jesteś wciągnięty, to musisz to wziąć. Po tej kadencji była następna i następna, z tym, że tam wskoczyli koledzy: [Antoni] Głodkiewicz, potem [Stefan] Wojnecki i potem znowu mnie wybrali. I jeszcze chcieli, ale ja już powiedziałem, że koniec, starczy, bo oprócz tego, że tutaj praca prezesa mnie zajmowała, to jeszcze byłem przez dwie kadencje w Komisji Artystycznej Zarządu Głównego w Warszawie i przez dwie kadencje – członkiem Zarządu Głównego. Więc tych funkcji było troszeczkę dużo, nawet muszę powiedzieć, że trochę zaniedbałem działalności wystawienniczej. Po to, żeby jakoś przeżyć, trzeba było robić coś zawodowo. Niektórzy mówili, że ta praca zawodową też może być artystyczna. I ja się z tym zgadzam, ale akurat ten rodzaj fotografii, którą ja robiłem zawodowo, to może mniej by się nadawał. To ci, którzy robili kalendarze, to przy pejzażach [mogli łączyć oba rodzaje działalności].Ale na przełomie lat 50/60 robiłem całą serię widokówek i widocznie wydawnictwu się spodobały, bo dostałem zlecenie i robiłem dalej widokówki dla województwa. M.in. Krotoszyn (to zdjęcie, gdzie wozy jeden przy drugim na bruku stoją, to sobie przy okazji dla siebie sfotografowałem), w zielonogórskim robiłem zdjęcia – Łagów, Lubniewice… I pamiętam, że z samochodami, co rozwoziły gazety – ponieważ to [przedsiębiorstwo] Prasa-Książka-Ruch zamawiało – załapywałem się i jeździłem. Oni tam to rozładowywali, czasami z jakiegoś hotelu zabierali mnie dnia następnego, takie trochę cygańskie życie.

Wracając jeszcze do Poradowskiego – to był jeszcze jeden ze starej daty amatorów.

Tak, był profesorem w szkole muzycznej.

Poza tym miał pan stały kontakt z Cyprianem.

Ponieważ oprócz tego, że byłem w Związku, to miałem jeszcze stały kontakt z Towarzystwem Fotograficznym. I my robiliśmy różne, wspólne rzeczy, wystawy – w sensie jury i przede wszystkim lokalu. My korzystaliśmy z ich lokalu na Paderewskiego. Ten lokal wystawienniczy był bardzo uczęszczany i w ogóle fantastyczna rzecz, no i tam mieliśmy swoją siedzibę [ZPAF w lokalu PTF; ZPAF pokrywało część kosztów wynajmu], i spotykaliśmy się tam również z PTFem. A Cyprian był tak samo – zarówno działaczem Związku, jak i środowiska amatorskiego. I mieli np. taką wystawę FOTO-EXPO. Cyprian także brał w tym udział, jeden z tej całej grupy założycielskiej i z Poznańskiego Towarzystwa, i ze Związku Polskich Artystów Fotografików [Cyprian był członkiem obu]. My to FOTO-EXPO razem organizowaliśmy [Międzynarodowy Salon Fotografii Artystycznej FOTO-EXPO 69, wystawa i konkurs].

Ono było co roku?

Tak, przez jakiś okres [od 1969 r. do lat 80., co dwa lata], aż to się wypaliło. Główną przyczyną pewnie było, że jak został zlikwidowany PTF [30.06.1991], to już nie było funduszy i wszystko się rozsypało. Zresztą my tam mieliśmy swoją biblioteczkę, swoje rzeczy – zaniedbaliśmy to, podobnie jak PTF, bo przecież po PTFie też nic nie zostało, tam są też takie luki teraz, że nikt nie wie, co, kiedy… To więcej jest w „Świecie fotografii” do lat 50.

Jak pan ocenia swoją ówczesną działalność społeczną z perspektywy czasu?

Sam się zastanawiałem, że dałem się wrobić w taką społeczną działalność. Bo, szczerze mówiąc, nigdy mi to nie leżało. Chodzić na zebranka, podyskutować – tak, ale żeby ten cały ciężar brać na swoje barki – nie bardzo mi odpowiadało. Za życia profesora Poradowskiego jeszcze to my takie chałupnictwo prowadziliśmy. Bo nie było biura, sekretarki, która by prowadziła korespondencję. Cała korespondencja przychodziła na prezesa, no i prezes z sekretarzem i ewentualnie członkiem Zarządu spotkał się [i przedyskutował], co dalej robić. [Listy] sam redagował, bo rzadko robił to sekretarz. Gdy Towarzystwo dostało lokal przy Paderewskiego, to my się tam ulokowaliśmy, ale też nie mieliśmy pracownika. Także było to uciążliwe, ale skoro się podjąłem, musiałem to robić. No i te wyjazdy – bo co miesiąc prawie czy dwa były zjazdy w Warszawie, to się jechało na dwa-trzy dni, dyskutowało. Potem jak byłem w Komisji Artystycznej – to też na dwa-trzy dni, bo tam [przeprowadzano] przyjmowanie członków i nie tylko, [określano] perspektywy – co robić, jakie wystawy, co obsyłać, gdzie nie wysyłać, co Ministerstwo… To wszystko z jednej strony pomagało, bo człowiek był na bieżąco z tym, co w Zarządzie Głównym się dzieje, a z drugiej – to dochodziły kolejne zajęcia, trzeba było pójść do Wydziału Kultury Miasta Poznania z tym i z tamtym, trochę pieniędzy [załatwić]… Bo my byliśmy samowystarczalni, [ale] Wydział ewentualnie nas dotował subwencją na wystawę.

A jaką wartość promocyjną ta działalność miała?

No, największą to chyba ta z Poznańskim Towarzystwem, bo byliśmy z nim bardzo mocno związani. Ale bardzo szeroko nawiązaliśmy też współpracę z Gorzowem. Można powiedzieć, że my się zaopiekowaliśmy Gorzowskim Towarzystwem Fotograficznym, później jego członkowie zostali częściowo przyjęci do Związku. W Gorzowie organizowane były tzw. Gorzowskie Konfrontacje Fotograficzne, Kućko był motorem, jeden z pierwszych członków Związku z Gorzowa. Wtedy bardzo często wyjeżdżaliśmy tam na jury [dwa razy w roku], nie było chyba żadnego jury beze mnie. Zorganizowałem też – lepiej zabrzmi: Okręg zorganizował – plener w fabryce Stilonu, potem powstała duża wystawa, zakupili potem nawet prace. Przy ich ośrodku wczasowym mogliśmy potem urządzić plener, z bardzo ciekawą wystawą. Bo w tym ośrodku nie było żadnej sali wystawowej [więc] my w lesie porozciągaliśmy sznurki, powiesiliśmy zdjęcia, zrobiliśmy furorę.