Jarosław Stanisławski: To moje dęby rogalińskie. Miał być album [do spółki] z Korpalem. Ja się związałem z Adamem Kochanowskim, który chciał napisać słowo wstępne, chciał się tym zająć, potem dokooptował Staszyszyna. A potem nic z tego nie wyszło. Korpal się usamodzielnił, on to wydał. A! I jeszcze Kochanowski Szurkowskiego tam przyprowadził… [Szurkowski przygotował makietę własnego, autorskiego albumu, ale go nie zrealizował ze względu na problematyczną współpracę z Kochanowskim.]
Monika Piotrowska: To znaczy, że miał powstać wspólny album?
Takie było założenie. Najpierw chciałem sam, a potem koledzy powiedzieli: a może wspólny album zrobimy?
W jakich latach?
Janusz [Korpal] zrobił swój album jakieś 10 lat temu [wydał w 2003, zamieszczając materiał przygotowywany przez prawie 40 lat], a nasz miał wyjść gdzieś w końcu lat 80. w Wydawnictwie Poznańskim. Diapozytywów barwnych, które też zrobiłem, stamtąd już nie dostałem z powrotem, czego żałuję, bo niektórych dębów z tych zdjęć już nie ma, inne są ogrodzone i to ma zupełnie inny charakter.
Zacznijmy od początku. Środowisko poznańskie, powojenne było jeszcze tym samym, które działało tu przed wojną, a działało bardzo aktywnie promocyjnie. Czy pan zajął się fotografią też z tego względu, że pan to widział?
Trudno powiedzieć, że ja byłem wtedy już tak fotograficznie rozwinięty i zorientowany, że wiedziałem, co [to] za środowisko, co za ruch to był. Jak się pierwszy raz znalazłem na spotkaniach Stowarzyszenia Miłośników Fotografii [reaktywowane 28.06.1945], jeszcze zanim zaczęli przychodzić na nie Obrąpalscy i zanim Stowarzyszenie przyjęło swój statut, to Marian Schulz organizował je w Urzędzie Wojewódzkim w Wydziale Kultury i Sztuki. On udostępnił swój gabinet czy [pomieszczenie] obok. Ja znalazłem się tam jako chłopak, a chodziłem przez długie lata [debiutował w 1947 r. na I Ogólnopolskiej Wystawie Fotografii]. [Mówiono potem:] Ach! To jest ten, co przyszedł w krótkich majteczkach! – Czyli w krótkich spodenkach, no, bo miałem zaledwie 16 lat, nie powiem, żebym przyszedł z ojcem za rękę, ale prawie. Ojciec [Walenty] był członkiem Stowarzyszenia i amatorem fotografii z prawdziwego zdarzenia, nie pstryczkaczem.
Ten ruch polegał na amatorstwie.
Dokładnie. To Stowarzyszenie Miłośników obejmowało ludzi bardzo zacnych. [Wymienić trzeba takie nazwiska jak] m.in. Karol Wilak, księgarz – przed wojną działał, po wojnie. Zenon Maksymowicz, prof. Stefan Poradowski – prezes potem naszego Związku (ZPAF), Marian Stamm, Franciszek Maćkowiak, Myszkowscy obaj – Maksymilian i Józef, Eugeniusz Kitzmann – taki reporter z Głosu Wielkopolskiego, szereg ludzi, których nazwiska może nic nie powiedzą, ale byli – to była ta pierwsza grupa.
Ojciec pana wprowadził w 1947 r.?
W 1946. Bo znał Mariana Schulza i od niego dowiedział się, że coś takiego powstało.
Już pan wtedy fotografował, gdy zaczął pan chodzić na te spotkania?
Za dużo powiedziane. Trzymał aparat w rękach i usiłował coś zrobić. Więcej, bym powiedział – fotografował wtedy ojciec. Ale już w 1946 r. przynosiłem na te zebrania swoje prace. I tam była dyskusja, wszystko mi naturalnie wytknęli, co najgorsze, a jak było za co, to i pochwalili, że to jest dobrze. I w ten sposób nabierałem wprawy.
A co wytykali?
Głównie sprawy kompozycji, bo to była chyba najważniejsza rzecz; na techniczne też zwracano uwagę, mówiono, że to nie powinno być takie szare albo, że powinno mieć nastrój, albo powinno być kontrastowe, ale głównie mówiło się o kompozycji, o temacie – czy to dobry temat, dobrze zakomponowany, o mocnych punktach (według starego schematu, który dziś się szanuje, w plastyce, w fotografii, ale nie przez wszystkich jest używany, bo zupełnie innego typu kompozycje [się stosuje], centralne, niecentralne – każdy ma swoją i swoją nazwę na to, i potrafi ją obrobić). Na zasadzie mocnych punktów – powiedzmy tego typu [były] rozmowy: ciemno – jasno, postarać się [o to przeciwstawienie], mniejsza góra, tu powinno być wyważone, no, jeśli tu jest coś, to i tam powinno być. I w ten sposób dochodziłem do – w miarę – perfekcjonizmu. To jest za dużym słowem, bo ten perfekcjonizm do dzisiaj nie jest aż taki, aczkolwiek, nie chwaląc się, zawsze mówili, że ten Jarek to warsztat ma dobrze opanowany.
A jaka tematyka wtedy dominowała?
Ja rozpocząłem i przez cały okres aż do dzisiaj [fotografowałem] pejzaż, choć powiedziałbym [lepiej]: fotografię krajoznawczą. Krajoznawcza – to mam na myśli: fotografia kraju, wszystkiego, nie tylko czystego pejzażu. Może być i architektura, i mały reportaż, i zdjęcia ze sztafażami.
A w kontekście środowiska: czy takie były oczekiwania? Jakie tematy były doceniane w Stowarzyszeniu?
Trudno powiedzieć, że temat pejzażu czy fotografii krajoznawczej był najlepiej oceniany, ale ci wszyscy, którzy fotografowali i pokazywali [swoje prace] – to [szli] w tym kierunku: fotografii kraju. Były takie wystawy zaraz po wojnie jak „Ruiny Poznania” [16.12.1945]. To był krajobraz, ale krajobraz po bitwie. To też był pejzaż, ale zupełnie inny. Trudno nazwać to konkretnie. Tolerowany czy uważany za dobry był portret, akt, czy cokolwiek – wszelka fotografia.
Jaka tematyka przeważała na wystawach?
Duży przekrój: i architektura, i krajobraz, i fotografia rodzajowa, i martwa natura, zależnie od tego, co któremu autorowi „leżało”. To nie były wystawy ściśle tematyczne.