Stefan Wojnecki

Pan był osobą, która dążyła do powstania Katedry Fotografii w ówczesnej PWSSP (ob. ASP). W kontekście tego, co pan powiedział o jakości swoich studiów, to tak być musiało, czyż nie tak? Miał pan ścisły umysł, widział pan hierarchię w strukturach uniwersyteckich zwłaszcza na matematyce, widział pan, jakie to niesie konsekwencje, jak można wypracować prestiż zarówno dziedziny, jak i własną pozycję.

Tak.

Tym bardziej, że pana fotografia jest w jakimś sensie naukowa. W każdym razie bardziej naukowa, analityczna niż emocjonalna.

Stefan Wojnecki (po lewej)

Niezawsze taka jest, ale zawsze do tego powracałem. Dorastałem w Poznaniu, gdzie była fantastyczna pani Fortunata Obrąpalska, był pan Bronisław Szlabs – ludzie wysokiej klasy. W związku z tym patrzyłem na fotografię zawsze tak, jakby była częścią całej sztuki. Dopiero znacznie później przeczytałem, że w XIX w. w Poznaniu, w czasach pruskich, powstawały wystawy, stanowiące przegląd osiągnięć całej prowincji [Provinz Posen]. I tu fotografia prezentowana była wspólnie z plastyką. Wyrosło odmienne spojrzenie na fotografię niż np. w zaborze rosyjskim i austriackim – tam widziano ją jako odrębną, autonomiczną dziedzinę sztuki, niemożliwe było, żeby fotografia została pokazana na jednej wystawie razem np. z malarstwem. Tu postrzegana była wspólnie z malarstwem, rzeźbą, grafiką.
Gdy zabierałem się do tworzenia kierunku fotografii, to myślałem podobnie – widziałem fotografię po prostu jako przedmiot klasyczny. Wydział fotografii starało się stworzyć już kilka pokoleń, ale nie udalwało się, ponieważ poprzednicy traktowali fotografię odrębnie, chcieli ją wprowadzić jako odrębną jednostkę. I byli odrzucani, w Krakowie  było zupełnie niemożliwe, żeby Akademia Sztuk Pięknych coś takiego zaakceptowała. Owszem – w Krakowie powstała pierwsza Katedra Fotografii, ale z fotografią jako przedmiotem użytkowym a nie kierunkiem artystycznym. Na Zachodzie istniało myślenie o fotografii jako części sztuk plastycznych, a u nas nie. Zacząłem więc myśleć, jak nakłonić malarzy, grafików, rzeźbiarzy w Poznańskiej Szkole Sztuk Plastycznych, żeby wprowadzić fotografię. Ponieważ przez ponad 10 lat byłem komisarzem merytorycznym „Konfrontacji fotograficznych” w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie miałem duże możliwości, wymyśliłem część teoretyczną i awangardową, oddzieliłem sprawy amatorskie od poważniejszych. Wtedy pociągi były tanie, wikt i opierunek zapewniały zakłady Stilon, sponsor imprezy, to były inne czasy… – więc na wystawy zjeżdżało i 200 osób, sama czołówka polskiej fotografii. Zapraszałem też znaczących ludzi z poznańskiego Uniwersytetu, z np. psychologii (Kazimierz Obuchowski), socjologii (Stanisław Magala), ale też i z naszej uczelni PWSSP (np. Antoniego Zydronia) i uczącego u nas Tadeusza Brzozowskiego z Krakowa, a oni widzieli, jak ten związek sztuki z fotografią może wyglądać. Myśląc pod koniec l. 70., jakby jeszcze ten kontakt ze sztuką zacieśnić, ukułem też termin fotografia intermedialna (chociaż, jak się okazało później, on istniał już w XIX w.) i pod tym kątem starałem się przygotować studia fotograficzne. Nie chciałem wcale, by była tu wykładana cała fotografia, odrzuciłem automatycznie fotografię reportażową. Wyczyściłem fotografię do rdzenia fotografii intermedialnej, czyli związanej z innymi sztukami plastycznymi.

Nie spotkał pan oporu przy tej strategii?

Nie, bo przyzwyczaiłem inteligentnych ludzi. Na wystawy fotograficzne zapraszałem malarzy, rzeźbiarzy. Fotografia nie była już dla nich straszakiem – jak fotoreporterstwo, fotografia portretowa, tylko czymś, co jest podobne do tego, co oni robią. I dlatego oporu nie było. A na innych polskich uczelniach podobne propozycje odpadały. Nie udało się nawet Zbigniewowi Dłubakowi, który chciał wprowadzić fotografię w Łodzi – bo stawiał na fotografię jako sztukę autonomiczną.

Czy z perspektywy czasu nie żal panu, że fotoreportaż został gdzieś na boku przez pańską, swoją drogą, wyrafinowaną dyplomację, do jakiej się pan uciekł przy tworzeniu Wydziału Fotografii? Że dosyć długo ciągnęła się tradycja traktowania w kategoriach artystycznych raczej takiej fotografii, która ma związek z malarstwem czy myśleniem koncepcyjnym, a nie z fotografią w stanie czystym, od której wyszła?

Tak, ja miałem w l. 70. świadomość, że się do tego przyczyniam i niektórzy mi z tego czynili zarzut. Ale coś za coś.

Osiągnął pan cele, które sobie stawiał. Ukoronowaniem tych wysiłków nie było chyba nawet powstanie Katedry Fotografii, tylko objęcie funkcji dziekana Wydziału Malarstwa, Grafiki i Rzeźby – to dość kuriozalne.

I to nie mając wykształcenia artystycznego – przyszedłem z fizyki i prowadziłem wykłady z fotografii na PWSSP. Wybrano mnie dziekanem zaledwie w dwa miesiące po tym, jak doczekałem się zatwierdzenia przez Radę Wyższą Szkolnictwa Artystycznego mojej docentury, która wówczas potwierdzała zarazem habilitację. To był pierwszy mój stopień naukowy nie związany z fizyką.

Pan ogarnia, który ma pan jubileusz?

Jubileusz mam „straszny”, obchodziłem go już pięć razy – z rodziną, fotografikami, w szkole, ze studentami itd.

Czyli liczy pan dokładnie, również własne lata.

Oj, tak. Za każdym razem się zmieniam, świat się zmienia i ja też – jak tylko przeczytam najnowsze doniesienia o tym, jakim jest teraz świat według najnowszych modeli naukowych. Zaczynam myśleć według tych najnowszych trendów.

Zwykło się przyjmować, że to świadczy o młodym umyśle.

Nie wiem. Ostatnio sobie policzyłem, że jeśli historia Polski ma tysiąc lat, a ja już osiemdziesiąt, to czyni osiem procent tej historii państwa. Jeżeli ja żyję już osiem procent całej historii Polski, to nie mogę mówić o młodości.

Rozmawiała: Monika Piotrowska

Fragment wywiadu w marcu 2010 r. ukazał się w poznańskim informatorze kulturalnym IKS.