Ja nie mam śmiałości, żeby takie zdjęcia zestawiać z Nowym Dokumentem. Już sam temat tej serii przez swoje odniesienie do zagłady wojennej jest niesłychanie ważki. A dziś sztandarowym projektem fotograficznym o politycznym zabarwieniu są zdjęcia dziesięciu fotografów agencji MAGNUM, którzy pojechali do kilku nowo przyjętych w 2004 r. państw Unii Europejskiej po portrety tych krajów i nie przywieźli żadnego fotoreportażu, tylko subiektywne obrazki – z kraju, a nie: o kraju, do którego się wybrali. Np. Litwę reprezentują konwencjonalne portrety młodych, smutnych autochtonek [autor: Lisa Sarfati]. W tych fotografiach, jak w reklamie, nie ma nic poza powierzchownością – ani śladu indywidualności, psychiki portretowanych, ani śladu specyfiki kraju, bo trudno nazwać tak np. typowe, betonowe bloki w tle.
Tak, całkowicie się zgadzam. Paru z moich studentów też robi takie rzeczy… Również takie w estetyce serii z Los Alamos. Ale jest w nich coś, szczególnie w pracach jednej studentki. Fotografowała przedmieścia Wiednia, Monachium i w ogóle wszędzie. To się robi wszędzie, ale u niej zawsze jest w tym zawarte jakieś zdarzenie. I wtedy ja to akceptuję.
Wtedy to jest o czymś.
Jeden z moich najintensywniejszych wcześniejszych studentów, od dawna wolny fotograf, jeździ po krajach bałkańskich, Bułgarii, Rumunii, Słowenii, fotografuje ludzi zagadniętych na ulicy i fotografuje właśnie też tak, ale to są portrety. Tzn. ci ludzie stoją w kadrze pełną postacią, widać, że on nimi nieco dyryguje, wszyscy są trochę smutni, ale z nimi się komunikuje i na większość portretów chętnie się patrzy. Stoi np. przepiękna, świetnie zrobiona kobieta na drodze wiejskiej albo jacyś biedniejsi ludzie i każdy ma swą rolę. On się nie wyśmiewa z bogatych, ale też nie lituje się nad tymi, którzy litości potrzebują. Stwierdził, że to są wszystko ludzie i do widza mówi tylko: „Pomyśl o tym. Albo może uważasz to za w porządku, tak?”.
Jak dalece ceni pan taką fotografię, zresztą mieszczącą się w tej grupie przez pana określaną WYNAJDYWANĄ?
Jeśli ktoś miałby siłę zrobić te same ujęcia w Berlinie obecnym, które ja zrobiłem w latach 50., w miejscach, gdzie coś się działo, to byłaby bardzo piękna idea. Ale nie chcę powiedzieć, że to jest coś więcej niż subtelna ilustracja rozwoju. Np. na murze koło mostu kolejki miejskiej wisiał plakat z Wilhelmem Pieckiem, jednym z przywódców w byłej NRD. Z tyłu były domy mieszkalne. Teraz w tle jest olbrzymie centrum handlowe – rozumie pan, po prostu z deszczu pod rynnę. Dla mnie zrobić coś takiego byłoby nieco za grubymi nićmi szyte, ale akceptuję taki pomysł, jeśli robiony jest konsekwentnie: ta sama wysokość, ta sama odległość – to musi być skrupulatne.
Czego pan uczy swoich studentów? Od czego pan zaczyna?
Przede wszystkim ludzie muszą do mnie przyjść ze swoimi zdjęciami.
Pewnie niektórych odsyła pan wtedy do domu.
Ach nie, ja jeszcze nigdy nikogo nie wyrzuciłem. Tych najsłabszych najbardziej mi żal i nimi się najwięcej zajmuję… Z nich byli ci wielcy. Mogę panu dać adresy ludzi, wspaniałych ludzi, którzy naprawdę byli na mnie wściekli, że ciągle im mówiłem: „Co ty robisz, po co zajmujesz się tym gównem, przecież to nie ma najmniejszego sensu!”. I nagle ci ludzie osiągnęli światowy sukces.
Inaczej ujmując – wyszukuje pan wśród prac studentów te najbardziej nieinteresujące?
Nie, oni przychodzą częściowo z bardzo interesującymi fotografiami. Ja zauważam, że to nie jest nic ponad INTERESUJĄCE – optycznie, estetycznie, różnie, ALE z tych kilku fotografii, leżących na stole, MOGŁABY powstać interesująca historia. Tylko np. trzeba się zbliżyć do obiektu, a jeśli ma być zrobiony z oddalenia, to otoczenie musi być ważne, zawsze musi powstać historia, którą się opowiada.
A przywiązuje pan w ogóle wagę do zdjęć bez człowieka?
Nie, musze powiedzieć, że opowieści z człowiekiem lubię najbardziej. Dzięki takiej fotografii były w ogóle wielkie czasy fotografii, kiedy wszystkie dobre gazety miały w każdy piątek dodatek: magazyn z reportażami – najlepszy przykład na to, że w gazecie coś opowiadano, informowano przez reportaż. Pozostałe gazety stale spłaszczały ten kierunek, nazywam to optycznym analfabetyzmem. I to się zaczęło już w latach 50-60. I to mówię swoim studentom.
Oni mają jakieś sprecyzowane oczekiwania, kiedy do pana przychodzą?
Oni po prostu nie wiedzą, co dalej. Fotografia codzienna przyprawia ich o mdłości. Chcą czegoś więcej i wiedzą, że więcej istnieje, nie wiedzą niestety, jak do tego dojść. Najmłodsi mają 20, najstarsi – 60, większość – około 35-45 lat.