Berlin, grudzień 2006
Skończył pan 80 lat, ale żyje i wygląda jak 60-latek. Mieszka pan na wsi, bez komputera i internetu, dystansuje się pan od współczesnego Berlina, ale wykłada w jego uczelniach fotograficznych. Jaki jest pana stosunek do współczesnej fotografii?
Od 1990 do 2000 roku uczyłem w wyższej szkole w Dortmundzie, 10 lat. Bardzo wiele się nauczyłem z tych nowych rzeczy. Nauczyłem się tam oddzielać ziarno od plew i uważam ten okres za bardzo ważny. Nauczyłem się obchodzić z nowoczesnością.
A co pan ma na myśli, mówiąc: nowoczesność? Technologię?
Nie… Są dwie duże grupy fotografów: jedni ZNAJDUJĄ fotografie, a drudzy je WYNAJDUJĄ. Ci pierwsi czekają aż coś obok nich się pojawi, przeleci. Obok każdego człowieka coś przelatuje, ale fotograf w ten sposób przygotowuje coś w głowie, nie jakiś obraz, coś. I z tego powodu naciska potem w odpowiednim momencie spust migawki. Jest w tym też i olbrzymi przypadek. To wielkie szczęście, że w tej jednej 125-tej lub 250-tej sekundy, że on w tej chwili łapie zdjęcie. Już Cartier-Bressona nazywali człowiekiem wybierającym decydującą chwilę… Tak, więc to są ci pierwsi. A ci drudzy siedzą nocą w łóżku i myślą… Można ich porównać do artystów varieté czy kabaretu, którzy akurat znajdują się na scenie – tacy jednoręcy, którzy wyszli na scenę i myślą: „Co ja teraz zrobię?”. Muszą zawsze coś wymyślić, żeby rzucić się w oczy.
Pan w wywiadzie dla poznańskiego dodatku Gazety Wyborczej powiedział: „Nigdy nie poszukiwałem tematu. Interesuje mnie człowiek i sytuacja, która go spotyka”. Traktuje to pan jako ogólną zasadę fotografii dokumentalnej?
Nie, ja nie mam nic przeciwko tej drugiej grupie fotografów, którzy WYNAJDUJĄ fotografię. To wszystko należy do sposobów wypowiadania się i opowiadania.
Pan znajduje zdjęcia przy okazji. Jasne, że gdy jest gdzieś zgromadzenie, coś się dzieje, to pan tam jest, lecz pana zdjęcia powstają w wyniku czekania na sytuację, pan nie wie, co się tam zdarzy.
Właśnie, w tym sensie nie wymyślam swoich zdjęć. W przypadku fotografii z Berlina [„Situation Berlin” – zbiór z l.50/60, album z 1989 r., w-wy w Polsce, 2006: Wrocław, Poznań] – poszedłem parę razy, by zrobić konkretne zdjęcia, np. sfotografować trzykrotnie tę samą sytuację z tymi samymi osobami, ale jej nie wymyślałem. Szedłem na obchody 1 maja, ale dla mnie było interesujące, co leży na granicy, np. roboty przy murze [berlińskim] w 1961 r.; demonstracja we wschodnim Berlinie odbywała się między Bramą Brandenburską a Alexanderplatz. Przez tę Bramę przechodziłem potem zawsze na zachodnią stronę miasta, żeby fotografować tę samą sytuację na Zachodzie. Jednak nigdy nie miałem w głowie, że teraz ma powstać fotografia z demonstracji 1-majowej, tylko, że ludzie zachowują się tu inaczej i powstaje sytuacja szczególna.
A co pan myśli o pracach tzw. nowych dokumentalistów?
To jest coś, co zaczęli dwaj czy trzej Amerykanie już w latach 50., w mieście, w którym zbudowano bombę atomową Los Alamos Te dyskretnie banalne fotografie, narożników ulic, posiadają pewną estetykę. Ale pod tym wszystkim leży jeszcze ów straszny fakt, że w promieniu 6-7 km zbudowano tam bombę atomową, która zniszczyła Hiroszimę. Kiedy oglądam ten album, ciarki przechodzą mi po plecach.