Pieśń na wyjście. Ostatni mistrzowie sceny w portretach Witolda Krassowskiego

Kwiatkowska, Holoubek, Pieczka, Gołas, Pszoniak, Kraftówna, Englert, Wiśniewska, Seweryn, Korsakówna, Stuhr, Bielicka….  Nie ma sensu wymieniać. Jest tu z górą 70 dojmująco szczerych, reporterskich portretów największych osobowości polskich scen w ponad 140 ujęciach. Portretów ludzi trudnych, bo starych lub starzejących się. Ludzi, którym na tych zdjęciach nie zależało, którzy nie muszą się napinać i kreować, ponieważ kreacja jest, była ich rzemiosłem i akurat w tym już dawno osiągnęli mistrzostwo. Cóż komu po nich?

Minęło pół roku od wydania albumu Witolda Krassowskiego, efektu siedmioletniej pracy nad odchodzącym pokoleniem. Można pytać, czy publikowanie recenzji po takim czasie ma sens. Ulotność i mnogość zdarzeń pozostaje zmorą współczesności. Wielu wydarzeń kulturalnych już się nie recenzuje, pojawiają się tylko zapowiedzi. A o albumie „Pieśn na wyjście…” wręcz lepiej pisać z czasowym dystansem. Jakość życia i rzemiosła jego bohaterów stoi w jawnej opozycji do często kosztownych a błahych produktów obecnej kultury, których celem jest wszystko inne niż wzbogacenie myśli odbiorcy. Już zapach tej książki, świeżych stron i druku jest niespodziewanie mocnym, „ubocznym” magnesem. Jest reliktem innej epoki, wspomnieniem woni humanistyki, nierozerwalnie związanej ze słowem drukowanym, z myślą długo i starannie porządkowaną, wyrażaną i utrwalaną.

Krassowski z nie słabnącą inwencją wychwytuje ciągle nowe kadry w miejscach akcji, które siłą rzeczy muszą się tu powtarzać (kapitalne kompozycje w garderobach Hanki Bielickiej i Mariana Cebulskiego). Te portrety są rozgadane wielką osobowością bohaterów tak samo, jak mnogością planów, szczegółów, świateł. I dokładnie dzięki tym samym składnikom mnóstwo w nich skupienia. Czarno-białe, utrwalone na negatywach o wysokiej czułości są plastyczne i haptyczne, dojmująco bliskie.

Ludzie ze sceny bez sceny – ich życiowej podstawy czy podstawowego życia. Odarci ze sceny, ale nie odarci z życia. Mniej lub bardziej dogasający, ale do końca promieniujący ogromną indywidualnością, tą, którą w młodej generacji aktorów zabiła komercja. Z twarzy i gestów starych aktorów można czytać historię przeżyć, doznań, ciężkiej pracy nad warsztatem, nad duchowością, nad doskonałością przekazu i kontaktu z widzem. Ludzie, z których można czytać. To triumf ich „pieśni na wyjście”.
Witold Krassowski triumfuje na wejściu. Wchodząc w ich schyłek, łapie największych mistrzów gestu i mimiki, gdy wychodzą z roli. Gdy są sobą. Tylko. Albo aż. To uniwersalny obraz starości, obdarzonej taką emanacją ducha, że można się nawrócić – na wiarę w bagaż doświadczeń, nieustającą pracę nad sobą, siłę woli, refleksji. Wielka ta starość, klasy Zygmunta Baumana i Wisławy Szymborskiej, ta klasa ginie razem z nimi. Topnieje z każdym dniem, codziennie nie można być pewnym, czy ktoś następny nie odszedł. W ogóle nie można być pewnym. Choćby taka Danuta Szaflarska: już kilka razy grała swoją śmierć na oczach milionowej publiczności (w teatrze telewizji i w filmie). Fotografowi pozuje najpierw na cmentarzu, podczas kwesty. Lecz w innym ujęciu zmierza – krucha i uśmiechnięta – po schodach, za rękę z Januszem Gajosem, uważnym i czuwającym.

„Czasy się zborsuczyły” – mówi fotografowi Marta Stebnicka. – „Sądzę, że to minie.” Wypowiedzi, zapamiętane przez Krassowskiego podczas pracy z bohaterami fotografii i wprowadzone między obrazy, nie są tu niezbędne, choć wiele jest ważkich, ciętych, brawurowych („Aktor jest jak kurwa: cały dzień wciąż się rozbiera i ubiera”, Jan Kobuszewski). Wstępem album obdarzył Henryk Bereza. Choć występuje tu jako świadek epoki i bywalec spotkań w Czytelniku, jego akcentujący poznawczą rolę fotografii tekst też nie był konieczny. Zdjęcia Krassowskiego mają taki potencjał, że rozbudowują narrację solo i razem, oglądane w kolejności od przodu i od tyłu, tworzą własny obraz życia za kulisami, z wartką akcją i rozbudowaną psychologią postaci. Począwszy od Kwiatkowskiej, z tym jej wiecznie zaczepnie zaciekawionym spojrzeniem, które nagle przechodzi w martwe, gdy siada sama w bujanym fotelu; od rześkiej Aliny Janowskiej, którą dopada ból w krzyżu, gdy wchodzi na krzesło, żeby ubrać choinkę. Gdzieś dalej – przytłaczająca twarz Axera, ze wzrokiem przenikającym na wylot i zarazem nieobecnym. Wojciech Siemion w kuchni niczym dobry krasnal przy czarach nad butelką wina. Jan Machulski w samotności, z wysiłkiem zmagający się z kołnierzykiem koszuli; z niesamowitą werwą i ogniem w oczach wkładający do ust parówkę, gdy naprzeciw niego siedzi kobieta. Marian Kociniak – śmiertelnie poważny, jak samuraj przed ostatnią walką, a obok: poszarzały, nieogolony, spadający do piekieł. Wyluzowana Kucówna, niepewna Nogajówna.

Lęki, cierpkie żarty i zniecierpliwienie. Niekończący się ludzki spektakl. Na koniec tekst Elżbiety Baniewicz „Twarze i maski”. Autorka od dziesiątek lat pisze o teatrze. Tu podsumowuje, wyjaśnia, jednocześnie lapidarnie i anegdotycznie, skąd i dlaczego przyszły te wielkie osobowości generacji sportretowanej przez Krassowskiego. Bez tego tekstu jego album by się nie domknął.

„Pieśń na wyjście. Ostatni mistrzowie sceny w portretach Witolda Krassowskiego”, EKpictures 2011

Monika Piotrowska