Oto Beksiński

We wrześniu 2011 r. ukazał się album „Foto Beksiński” w opracowaniu i z tekstami Wiesława Banacha. Wywołał poruszenie, ale nie w kręgach krytyki. Szkoda, mimo, że żadne to zaskoczenie.

Na okładce – autoportret z twarzą ukrytą pod mocnym przedramieniem: dłoń uwiesiła się na głowie, łokieć oparł się na drugiej dłoni. Brudnej dłoni. Przekorny gest bez przekory, brudna ręka bez konotacji. To nie jest ani portret spracowanego murarza, ani dumającego rysownika. To jest po prostu portret z formą artysty niezależnego.
Beksiński, urodzony w 1929 r. należał do pokolenia szukającego – od początku do końca; dotkliwie wykształconego – na bogatym doświadczeniu i równie bogatej lekturze. Jego twórczość wynikała z tej godnej pozazdroszczenia, abstrakcyjnej potrzeby wypowiadania się, jaka opinię innych ludzi pozwala mieć w nosie. „Głosy z boku psują mi moją zabawę” – mówił nerwowo Remigiuszowi Grzeli w 1997 r. – „Robię to dla siebie.”
Fotografie w albumie pochodzą z lat 1953-59, gdy Beksiński całkowicie dosłownie tworzył do szuflady. Jest tu również obszerna reprezentacja zdjęć, powstałych w czasach wspólnej z Bronisławem Schlabsem i Jerzym Lewczyńskim fascynacji tzw. fotografią subiektywną, idącą w kierunku abstrakcji, która ostatecznie przyniosła całej trójce uznanie krytyki i zaklasyfikowanie w nurcie awangardy. Najwyraźniej cały wysiłek Banacha skupił się jednak na pokazaniu wszystkich dróg, w jakie zapędzał się Beksiński fotografując, tak, by tę klasyfikację zburzyć.

Rozstając się z fotografią w 1959 r. Beksiński żył z piętnem krytyki, uznającej go odtąd – jak to zgrabnie ujął Banach – za genialnego fotografa, który został kiepskim malarzem. Szczęśliwie zdania większości krytyków nie podzielała publiczność, od lat 70. żył z piętnem krytyki, ale żył ze sztuki. Czynił przy tym swemu odbiorcy honor, jaki dzisiejszym artystom, w tym młodym fotografom, coraz częściej nie przychodzi do głowy: nie narzucał żadnej interpretacji swych dzieł. Interesowała go forma i tylko forma, jako środek wyrazu sam w sobie. Fotografia i to w dodatku dokumetalna jest chyba najlepszą ilustracją tej podstawowej i rozstrzygającej fascynacji, gdyż w niej najmocniej daje się zauważyć, że nawet na zdjęciu reporterskim nie koncentrował się na treści zarejestrowanego obrazu, a na jego kompozycji plastycznej. Album prezentuje wszystko: od prywatnych ujęć we wnętrzach domu w Sanoku a potem zdumiewających pierwszych kroków, umoczonych po uszy w piktorializmie i jego zamglonych pejzażach i portretach, przez te wspomniane zdjęcia niby reporterskie, chwytane na ulicach Sanoka, i przez zabawną serię autoportretów w przeróżnych wcieleniach, aż po abstrakcję, zdjęcia aranżowane, fotomontaże, akty z zaskakującymi rekwizytami, z deformacjami, po kadry z cmentarzy, wreszcie zestawy ze zdjęć własnych i obcych. Z tej książki wyłania się Beksiński mięsisty, zmysłowy, zakochany i oddany ślicznej żonie, przy okazji najwierniejszej modelce, rozpoznawalnej właściwie na wszystkich aranżacjach, aktach, montażach. Beksiński – dusza domu, wariat, robiący sobie zdjęcia a´la James Dean, pijany marynarz, chłopek-roztropek, zbój, agent Secret Service. Beksiński w okularach o kształcie podobnym do tego, jaki nadał szybom w autobusach Autosan – jako inżynier-konstruktor w pracowni i fabryce, którą założył jego pradziadek. Beksiński z wykształceniem, jakie zdobył ulegając wpływowi ojca, choć jego marzeniem były studia reżyserskie w łódzkiej filmówce. Beksiński niepoprawny racjonalizator, konstruktor domowy, wynalazca urządzeń do nagrywania i miksowania dźwięku. I Beksiński wciągający w swoją pracę artystyczną przyjaciół i rodzinę, szukający obiektywem formy nawet w osobie dyrektora miejscowego muzeum. Tego muzeum, które dziś posiada największe zbiory jego prac.

Nie wszystkie te fakty zostały opisane w albumie. Nie ma tu ani pełnego życiorysu, ani też zestawienia wystaw i konkursów, w jakich Beksiński brał udział. To nie jest katalog. Rzecz w tym, że zamieszczone tu zdjęcia (prawie 200) i wprowadzające w kolejne teksty rozdziały wręcz pchają czytelnika, by szukał zaraz więcej. Banach kładzie nacisk na wielki wpływ osobowści Beksińskiego, jak też otoczenia, rodziny i nawet narzuconego wykształcenia inżynierskiego na kształt i jakość sztuki artysty. Na przywiązanie do formy i do ładu w formie i myśleniu, które widać już w pokoju-pracowni i które jego przemyśleniom i ścieżkom poszukiwań nadały ogromną konsekwencję. W fotografii zaprowadziły go ostatecznie do teorii liter alfabetu, jakim są poszczególne zdjęcia: „odpowiednio przez twórcę zestawione tworzyć mogą całe wyrazy i zdania”. Opisał to w artykule o kryzysie fotografii w 1958 r. (Fotografia nr 11). – „Mówiąc po prostu, chodzi mi o tworzenie zestawów i w nich głównie widzę drogę rozwoju fotografiki”. Beksiński po roku zakończył swą przygodę z tym medium, bo dla niego się wówczas wyczerpało, mogło go usatysfakcjonować dopiero w wersji komputerowej, dostępnej znacznie później. Lecz jakże prorocze były to słowa, jeśli zważyć współczesną popularność na świecie albumowych wydań esejów fotograficznych i różnego rodzaju prezentacji (wystawy, fotokasty, slideshow), które najchętniej operują seriami zdjęć. Lecz jest coś istotniejszego, wynikającego z lektury albumu w opracowaniu Banacha: hołdując tak bardzo formie, Beksiński był subiektywny nie dlatego, że ktoś go przypisał do nurtu fotografii subiektywnej. Był subiektywny tak samo, jak każdy z nas jest subiektywny, tworząc cokolwiek. Nadał natomiast formie tę miarę, co wszyscy wielcy w historii sztuki, poszukujący wymiaru uniwersalnego. Jego wycieczki ku formie nie były czcze. Choć traktował ją wyłącznie jako środek wyrazu, a nie przekazu, to podszywał ją niepokojem, który ludziom towarzyszy od zarania: lękiem przed śmiercią, samotnością, odejściem. I to się w jego dojrzałych pracach zawsze czuje.

Monika Piotrowska


Autor: Wiesław Banach
Wydawnictwo: Bosz , Wrzesień 2011
ISBN: 978-83-7576-133-7
Liczba stron: 176
Wymiary:250 x 305 mm

Cytaty zaczerpnięte z albumu „FotoBeksiński” i http://www.parnas.pl/index.php?co=blog&id=12&idb=11
Fotografie za zgodą: Muzeum Historyczne w Sanoku